Dookoła Gruzji w tydzień - I dzień GORI
7/09/2017
Słowem wstępu. Już od dłuższego czasu w głowie siedziała mi Gruzja. Programowanie kolejnych wycieczek dla grup zorganizowanych i oglądanie zdjęć, które szef przesyłał mi ze swoich wyjazdów sprawiało, że narastało we mnie znajome uczucie. To uczucie podekscytowania, które towarzyszy mi zawsze wtedy, kiedy bardzo czegoś chcę i jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że to zrealizuję. Mimo mojej ogólnej świadomości, że przypnę kolejną pinezkę na mapie świata, nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nastąpi to tak szybko jednak dziwne przypadki coraz bardziej mnie napędzały.
Pewnego dnia idąc do naszej
gminnej biblioteki (której swoją drogą bardzo dawno nie odwiedzałam z oczywistych
powodów, z którymi borykają się wszyscy fani książek ograniczani przez mały
zasób gminnych bibliotek) natrafiłam na plakat zapraszający na darmowe
spotkanie z polskim dziennikarzem i reporterem Wojciechem Jagielskim. Lubię
słuchać czyiś historii, a skoro mają być opowiadane kilka metrów od mojego domu
to grzechem byłoby z tego nie skorzystać. Muszę przyznać, że nie znałam ani
jednej książki pana Wojciecha, nie czytałam też wcześniej żadnego reportażu.
Bądźmy szczerzy, gdyby nie ten plakat nie wiedziałabym nawet o jego istnieniu.
Żeby nie iść na spotkanie całkiem nieprzygotowaną wypożyczyłam książkę pt.
„Dobre miejsce do umierania”, która jak się okazało opowiadała o krwawej
historii Kaukazu z początku lat 90-tych i drodze, którą przebyli Gruzini do
osiągnięcia niepodległości i wolności. Strzał w dziesiątkę. Nie będę
streszczała teraz książki, ani opowiadała wyczerpująco o godnej podziwu
waleczności tego narodu. Swoją drogą głównie przez uporczywe dążenie do
wolności Polacy i Gruzini mentalnie są tak blisko ze sobą, choć geograficznie
dzieli nas około 3000 kilometrów.
Promocyjne ceny biletów z
Katowic do Kutaisi były jak przecięcie ostatniej nitki, która trzymała mnie
przed lotem w nieznane. Przekształcając nieco gruzińskie przysłowie „Ja mam
apetyt, a ty chleb” można powiedzieć „Ja miałam chęć, a Wizzair miał bilety”.
To miała być pierwsza moja
wyprawa backpackingowa, dlatego średnio wierzyłam w to, że jestem w stanie
spakować się na 8 dni do bagażu podręcznego. Zazwyczaj wyjeżdżając nawet tylko
na weekend pakowałam całe auto, bo a nuż się coś przyda. Śrubokręty,
kombinerki, deskorolka, w skrajnych przypadkach nawet i niezbędne rzeczy typu
patelnia i ziemniaki. Stwierdziłam jednak, że jeśli już zakupię bilet to nie
będzie wyjścia i jakoś się zmieszczę. W rezultacie mimo wykupionego dużego
bagażu podręcznego, który w Wizzair kosztuje dodatkowo około 60zł, zmieściłam
się do plecaka, który wymiarami obejmował bagaż mały.
Zapomniałam dodać, że po
zakupie biletów okazało się, że niezbyt świadomie wybraliśmy termin, w którym
wypadały święta wielkanocne. Trudno.
Kompan do podróży znaleziony,
bilety kupione NO TO LECIMY!
Całkowity koszt przelotów w
obie strony z wykupionym dużym bagażem podręcznym ok 550zł
I dzień - 13.04.2017
Lot
Jak to bywa z bezpośrednimi
połączeniami z Polski do Gruzji, wyloty odbywają się o dość nieprzystępnych
godzinach. Z Katowic wylecieliśmy o godzinie 23:20 i mimo że lot trwał troszkę
ponad 3 godziny w Kutaisi wylądowaliśmy około godziny 4, ze względu na zmianę
czasu. Zaraz po wylądowaniu, czekając aż korytarz samolotu nieco się przerzedzi
chcąc nie chcąc słuchaliśmy rozmów zaaferowanych pasażerów, które
dotyczyły ich wcześniej zarezerwowanych luksusowych hoteli, zorganizowanego
dowozu oraz idealnie zaplanowanego wypoczynku. Wzrok Jakuba był bardzo wymowny
„niech wysiądą pierwsi, my nie mamy nic”.
Zaraz po przejściu bramek
zaatakowało nas stado taksówkarzy, którzy ewidentnie widzieli w nas łakomy
kąsek. Przed przyjazdem spotkałam się z wieloma opiniami o gruzińskich
taksówkarzach i ich niezbyt korzystnych warunkach transportu, dlatego
korzystając z jednego z kilkunastu wyuczonych gruzińskich słówek przedzierałam
się przez nich i odrzucałam ich propozycje z okrzykiem „ara”, co po gruzińsku
znaczy „nie”.
Plan prezentował się następująco:
na lotnisku wymieniamy EUR na GEL, idziemy do marszrutek, które stały nieco
obok głównego parkingu lotniskowego, udajemy się do Gori i znajdującego się
koło niego skalnego miasta Upliscyche. Szybko przekonaliśmy się, że w Gruzji
nie można zbyt dużo planować, ponieważ z naszego planu pozostało tylko to, że
wymieniliśmy pieniądze. Ze smutkiem patrzyliśmy jak ostatnia marszrutka
odjeżdża z lotniska, kiedy przed nami zostało jeszcze około 15 osób do wymiany
pieniędzy. Skruszeni wyszliśmy na parking lotniska tym razem licząc, że
taksówkarze jednak jeszcze tam będą. Byli.
Nieporadnik: Jak nie przemieszczać
się po Gruzji, czyli pierwsze zetknięcie z lokalnym transportem
Centrum Kutaisi 10GEL, potem
marszrutka Gori. Łamanym polsko-rosyjsko-gruzińsko-angielskim załatwiliśmy
sobie pierwszą podwózkę. Szok spotkał nas już przy próbie przejścia przez drogę
do taksówki Rolandiego. Prowadził nas jak dzieci przez 4 pasmówkę, do swojego
wozu ustawionego na poboczu, tak jakby w ogóle nie widział jadących z dużą
prędkością samochodów. - Wino lubicie? - nagle padło pytanie. Cóż, nad
odpowiedzią długo się nie zastanawialiśmy, ale nie byliśmy jeszcze świadomi jej
skutków. Odpowiedź TAK doprowadziła nas pod dom Rolandiego, gdzie w 0.5
litrowych butelkach dostaliśmy od niego wino własnej roboty. Normalna droga z
lotniska do centrum powinna zająć około 15 minut, my jechaliśmy nieco ponad
godzinę, ale było warto. Rolandi odprowadził nas do odpowiedniej marszrutki i
poinstruował kierowcę dokąd chcemy jechać. Oczywiście nie obyło się bez
pozostawienia przez niego wizytówki i polecenia się na przyszłość. Świetnie!
Jedziemy do Gori! - pomyśleliśmy. Pół godziny później byliśmy jakieś 3 km od
centrum Kutaisi i czekaliśmy, aż w końcu minie te „za 5 minut ruszamy”.
Ostatecznie w marszrutce nie nazbierała się dostateczna ilość osób, dlatego
nasz kierowca przesadził nas do innej, jadącej w to samo miejsce. Zaczęła się
ostra jazda bez hamulców. Zakręty, dziury, inne samochody z naprzeciwka. Nic
nie skłaniało naszego kierowcy do wciśnięcia pedału hamulca. Siedzieliśmy tuż
za kierowcą, poprosiłam Kubę żeby wychylił się i zobaczył ile mamy na liczniku.
100km/h było przy prostej, ale dziurawej i niezbyt zadbanej drodze dużym
nietaktem. Ponowiłam prośbę o sprawdzenie z jaką prędkością jedziemy, kiedy na
drodze dodatkowo mnożyło się od zakrętów.
- Dalej 100/h. - odparł Kuba.
Po chwili jednak dodał – Już 120. Wtedy zaczęłam jeszcze bardziej doceniać
hojny gest Rolandiego i odkręciłam po raz kolejny zbawienną butelkę z winem. Za
oknem zaczęły pojawiać się stare, zaniedbane budynki. Początkowo łudziłam się,
że to tereny opuszczone, że nikt już w nich nie mieszka. Gdy dojechaliśmy do
Gori przekonałam się jednak, że to standardowa gruzińska zabudowa. Marszrutka
wysadziła nas na głównej ulicy, jakieś 2 km od miasta. Na szczęście w krzakach
przy tejże drodze siedział przyczajony taksówkarz. I tutaj cenna rada. Jeżeli
nie jesteś gruzinem, a chcesz dowiedzieć się od gruzińskiego taksówkarza jaki
będzie koszt przejazdu najlepiej niech napisze ci cenę na kartce, albo płać z
góry. My tego oczywiście nie zrobiliśmy. Usłyszeliśmy cenę taką, jaką
chcieliśmy usłyszeć i ruszyliśmy do skalnego miasta Upliscyche, które polecił
nam nasz nowy władca transportu. Mimo, że była wczesna pora i przypuszczałam,
że wstęp do miasta będzie jeszcze niemożliwy, zaufałam mu. Skutkiem tego był
spacer po parkingu, który znajdował się nieopodal skalnego miasta i powrót do
centrum Gori. Wycieczka na parking i z powrotem wyniosła nas 30GEL po grubej
obniżce.
Kulinarne doświadczenia w mieście Stalina
Wygłodniali ruszyliśmy do knajpy, którą polecił nam taksówkarz. Z zewnątrz nie przypominała ona miejsca, gdzie można coś zjeść. Ku naszemu zdziwieniu wewnątrz tym bardziej. Ciemno i ubogo. Jeden stół, coś na kształt lady, trzy ciche kobiety wpatrujące się w nas jak w obrazek. - Co można zjeść? - zapytaliśmy. - Chaczapuri. - brzmiała odpowiedź. Po chwili rozległo się echo kroków i na stole przed nami pojawiła się zupa z kawałkami mięsa oraz koszyk gruzińskiego chleba. Muszę przyznać, że inaczej wyobrażałam sobie chaczapuri. Dodatkowo jeszcze nigdy nie stresowałam się tak przy jedzeniu. Czuliśmy na sobie wzrok trzech kobiet, panowała martwa cisza. Czułam się trochę tak, jakby od tego czy zjem pełny talerz zależało moje dalsze życie. Nie zjadłam. Było to jednak ciekawe doświadczenie i podekscytowani zupełnie innym klimatem ruszyliśmy dalej. Po krótkim spacerze po Gori ruszyliśmy na poszukiwania marszrutki do Tbilisi. Nie starczyło nam już sił na muzeum Stalina więc zobaczyliśmy pobieżnie ruiny zamku, jakieś kościoły, minitarg i dziesiątki bezdomnych psów. Miła Pani widząc nasze zamotanie postanowiła nam pomóc i wpakowała nas prosto w marszrutkę zmierzającą do stolicy. Koszt przejazdu wyniósł 10GEL – taniutko.
Kulinarne doświadczenia w mieście Stalina
Wygłodniali ruszyliśmy do knajpy, którą polecił nam taksówkarz. Z zewnątrz nie przypominała ona miejsca, gdzie można coś zjeść. Ku naszemu zdziwieniu wewnątrz tym bardziej. Ciemno i ubogo. Jeden stół, coś na kształt lady, trzy ciche kobiety wpatrujące się w nas jak w obrazek. - Co można zjeść? - zapytaliśmy. - Chaczapuri. - brzmiała odpowiedź. Po chwili rozległo się echo kroków i na stole przed nami pojawiła się zupa z kawałkami mięsa oraz koszyk gruzińskiego chleba. Muszę przyznać, że inaczej wyobrażałam sobie chaczapuri. Dodatkowo jeszcze nigdy nie stresowałam się tak przy jedzeniu. Czuliśmy na sobie wzrok trzech kobiet, panowała martwa cisza. Czułam się trochę tak, jakby od tego czy zjem pełny talerz zależało moje dalsze życie. Nie zjadłam. Było to jednak ciekawe doświadczenie i podekscytowani zupełnie innym klimatem ruszyliśmy dalej. Po krótkim spacerze po Gori ruszyliśmy na poszukiwania marszrutki do Tbilisi. Nie starczyło nam już sił na muzeum Stalina więc zobaczyliśmy pobieżnie ruiny zamku, jakieś kościoły, minitarg i dziesiątki bezdomnych psów. Miła Pani widząc nasze zamotanie postanowiła nam pomóc i wpakowała nas prosto w marszrutkę zmierzającą do stolicy. Koszt przejazdu wyniósł 10GEL – taniutko.
TAO hotel - ciemna strona Didube
Wysiedliśmy w dzielnicy
Tbilisi – Didube. Prawdę mówiąc zgubiło nas to, że wzięliśmy Didube za centrum
Tbilisi. W rzeczywistości znajduje się tam po prostu główny dworzec, z którego
ruszają marszrutki i autobusy. Przytłoczeni wielkim ruchem, tysiącem straganów
i nachalnymi taksówkarzami postanowiliśmy znaleźć szybko nocleg i wyruszyć na
zwiedzanie. Okazało się to największym do tej pory wyzwaniem. Po ciężkich
bojach, kierowani coraz to nowszymi radami przechodniów trafiliśmy w końcu do
punktu, który był zwieńczeniem naszych trudów. Zmęczenie i głód wyłączyły w nas
czujność, było nam wszystko jedno gdzie będziemy spać, ważne było jedynie to,
żeby w końcu gdzieś odpocząć. Właśnie ten brak czujności zawiódł nas prosto do
TAO hotelu. Nie znajdziecie go na żadnej stronie internetowej, przypuszczalnie
nie wiedzą też o nim sami mieszkańcy dzielnicy – my za to znamy go już
doskonale, ale o tym później. Miła obsługa była zaskoczona naszą obecnością,
policzyli 40GEL za noc i zaprowadzili nas do dość luksusowego pokoju. O co chodziło tłumaczę tutaj. Resztę
dnia spędziliśmy dopijając zakupionego na lotnisku Jagermaistra, włócząc się po
„centrum” Tbilisi i robiąc wstępne rozpoznanie.
twórczość Gori - miasta, w którym urodził się Stalin |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz