Dookoła Gruzji w tydzień - VII dzień
7/19/2017
Ostatni dzień podróży, Batumi
pożegnało nas niewielkim deszczem. Chcąc dowiedzieć się skąd ruszają marszrutki
do Kutaisi odwiedziliśmy kilka przydrożnych biur informacji turystycznej,
ponieważ przechodniów w ten dzień i o tej porze, było jak na lekarstwo. Jedynie
jakiś pan leniwie, dwoma ruchami zamiótł chodnik, po czym schował miotłę na
przydrożnej palmie. Dopiero przy 3 próbie ktoś był w stanie wytłumaczyć nam
drogę. W poprzednich przypadkach pracownicy biur informacji ani left ani right,
ani nawet i don't know. Za to za trzecim razem dostaliśmy dokładną instrukcję i
nawet mapę, jakby pracownik przewidział, że i tak się zgubimy. Później jakiś
przechodzień wpakował nas w odpowiednią marszrutkę, którą zazwyczaj ciężko
znaleźć bez obrzędu oddania się w jego ręce i wiernego podążania za nim. W
każdym razie tak jest o wiele szybciej. Trasa wyszła nas około 20GEL i
zostaliśmy podwiezieni do miejsca, gdzie w pierwszy dzień zostawił nas Rolandi.
Ni to centrum ni to przedmieście.
Znaleźliśmy hostel, w którym oczywiście wypiliśmy z gospodarzem wino w
towarzystwie polskiej flagi, która wisiała w honorowym miejscu w salonie.
Wytłumaczyliśmy mu, że chcemy zatrzymać się maksymalnie do 2:00 w nocy,
ponieważ około 3:00 mieliśmy samolot. Przytaknął, zaproponował transport,
zrozumiał o co chodzi... przynajmniej tak myśleliśmy. Udaliśmy się do centrum
Kutaisi, w którym prócz pokaźnej fontanny Kolchidy, parku i bazarów nic
szczególnego nie zaobserwowaliśmy. Można również udać się na jeden z mostów i
pooglądać rzekę Rioni. Nas jednak zatrzymało tam coś zupełnie innego.
Smutna strona Kutaisi
Ni stąd ni zowąd do naszej wycieczki przyłączył się pewien towarzysz.
Myśleliśmy, że po parunastu metrach da sobie spokój, jednak zdecydowanie
zostaliśmy przez niego wybrani. Wesoły, młody psiak zobaczył w nas ewidentnie
nadzieję na wyrwanie się z tego miejsca, które dla psów jest istnym piekłem.
Rozmnażające się na ulicy, pozbawione dachu nad głową, bezpańskie, bez
jedzenia. Zdane same na siebie w większości leżą bez siły pod starymi budynkami
lub próbują wyłudzić od przechodniów coś do przekąszenia. Próbując zgubić
psiaka, żeby nie robić mu nadziei, weszliśmy do jednego z większych sklepów.
Wychodząc po 15 minutach zobaczyliśmy, że czeka na nas pod schodami. Nie dało
się przejść niezauważonym, psiak oszalał ze szczęścia, zaczął figlować i po nas
skakać. Myśleliśmy, że chce tylko jedzenia, jednak bez mrugnięcia okiem minął
innych przechodniów, którzy wołali go i zachęcali smakowitym kąskiem. Biegł
dalej za nami...Próbowaliśmy jeszcze kilka razy sztuczki z wchodzeniem do
sklepu, jednak to nie działało. Poszliśmy do malutkiego zoologicznego, gdzie
wytłumaczyliśmy panią o co chodzi i kupiliśmy nieco karmy, dla naszego
przyjaciela. Dostając od nas jedzenie, widać było w jego oczach szczęście,
wdzięczność oraz ufność. Tego się najbardziej obawialiśmy. Przy okazji
zapytałam sprzedawczyni, dlaczego większość psów w miastach ma przyczepione na
uszach plastikowe plakietki. Jest to oznaczenie bezdomnych psów, które zostały
zaszczepione. Na dobrą sprawę ciężko w ogóle znaleźć tam psa, który do kogoś
należy, bardziej są one traktowane jako zło konieczne.
Korzystając z okazji, że nasz
maluch zajadał się karmą postanowiliśmy się oddalić. Szliśmy dość daleko,
chwilami biegnąc, w końcu zatrzymaliśmy się w barze. Spędziliśmy tam około
godziny i nie zauważyliśmy by kręcił się gdzieś w pobliżu. Gdy już
wychodziliśmy zobaczyliśmy go, jakieś 50 metrów od nas, wygrzewającego się w
słońcu na schodach. Nie byliśmy pewni czy to on, ale na wszelki wypadek szybko
ruszyliśmy w drugą stronę. On jednak był pewny. Dogonił nas i znów zaczął tak
beztrosko się cieszyć. Nie było wyjścia, postanowiliśmy zabrać go na spacer
razem z nami. Po drodze mijaliśmy panie ze sklepu zoologicznego, które nie
kryły zdziwienia gdy zauważyły, że piesek znów nas znalazł. Leżenie pod nogami,
gdy tylko usiedliśmy, skakanie gdy wstawaliśmy, krycie się za nami, gdy ktoś
inny zwracał na niego uwagę...Tak chodziliśmy do późnych godzin wieczornych,
nie mogąc się z nim rozstać. Nasypana resztka karmy w parku, szybkie przywołanie
taksówki...Żegnaj przyjacielu, zabralibyśmy Cię ze sobą, gdyby tylko to było
takie proste.
Z tego wszystkiego
zorientowałam się, że nie mam żadnej nawet najmniejszego pamiątki z Gruzji,
prócz starej, zniszczonej fotografii, którą kupiłam na suchym moście w Tbilisi.
I tak już pozostało. W tym wypadku brak pamiątki stanowi największą pamiątkę i
symbol tych 7 dni spędzonych w ciągłym szoku.
Spieszysz się? Gruzja uświadomi Ci, że nigdzie się nie spieszysz
Wróciliśmy do hotelu, żeby
trochę ogarnąć się przed lotem. Wspomniany wcześniej właściciel zapomniał, że
mieliśmy wcześniej wyjść, zamknął główne drzwi wyjściowe nie dając nam klucza,
informacji gdzie go znajdziemy oraz nadziei na to, że zdążymy na samolot. Przed
tym co napiszę muszę zapewnić, że wyczerpaliśmy wszystkie pozostałe opcje...
ostatecznie wyskoczyliśmy przez okno zostawiając jedynie krótki liścik.
Zaczął się wyścig z czasem!
Taksówkarz, którego dorwaliśmy biegnąc główną ulicą poczuł, że sytuacja jest
kryzysowa i że szybko trzeba nas dostarczyć na lotnisko. Dlatego właśnie
zatrzymał się i poszedł do sklepu po fajki, zapewniając nas, że szybko wróci.
Uffff...co za szczęście, gdyby nie jego szybkie zakupy w trakcie jazdy, na
pewno byśmy nie zdążyli. Na szczęście dotarliśmy na czas.
Na początku zapomniałam
dodać, że lotnisko w Kutaisi, choć wielkością nie przerasta polskiego Tesco,
znajduje się tam wszystko, czego odlatujący/przylatujący turysta może pragnąć.
Kantor, informacja, taksówkarze, bufet, sklepik wolnocłowy oraz rozsuwane,
przeszklone drzwi prowadzące prosto do przygody!
A taka pogoda w Katowicach :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz