Samochodem po Ukrainie – 1353km wzlotów i upadków
9/15/2017
Niewiele osób rozważa opcję
podróżowania po Ukrainie samochodem. Z zasłyszanych i przeczytanych opinii wnioskuję, że większość boi się takiego przedsięwzięcia ze względu na powszechnie panującą
opinię o okropnym stanie dróg. Obawy nie wzięły się z powietrza,
ale nie dajmy się zwariować. O co zapytali mnie znajomi, ubezpieczyciele i
osoby, z którymi miałam przyjemność podzielić się planami o przemierzeniu tego
kraju własnym samochodem?
1) Samochodem? Przecież tam
dróg nie mają.
2) Samochodem? No to zawieszenie szlak trafi.
3) Samochodem? Przecież Ci go ukradną, w najlepszym wypadku tylko obrabują
4) Na Ukrainę? Przecież tam jest wojna, a blondynki porywają.
2) Samochodem? No to zawieszenie szlak trafi.
3) Samochodem? Przecież Ci go ukradną, w najlepszym wypadku tylko obrabują
4) Na Ukrainę? Przecież tam jest wojna, a blondynki porywają.
Miałam już małe
doświadczenie, które zyskałam podczas podróży do Lwowa , chociaż wiadomo –
wschód kraju nie musi równać się zachodowi, a podczas podróży przekonałam się,
że już na pewno nie równa się jego południu! Jedno jest faktem. Ludzie boją się
Ukrainy, bo niebezpiecznie, bo nas tam nie lubią, bo dziko i niecywilizowanie.
Większość w ogóle nie bierze pod uwagę wybrania się do naszych wschodnich
sąsiadów, a już na pewno nie na własną rękę no i broń boże własnym samochodem!
Postanowiłam sprawdzić, czy obawy są słuszne, bo fascynował mnie ten nieco dziewiczy kraj. W dwuosobowym składzie przejechaliśmy około 1353km po ukraińskich
drogach i myślę, że spokojnie mogę powiedzieć co nieco o tym, czy faktycznie
jest to aż tak niebezpieczna i szalona wyprawa. A w zasadzie opowiem o tym,
gdzie czułam się pewnie, a w których momentach przysięgałam, że gdybym
wcześniej wiedziała co mnie czeka, nigdy nie wzięłabym samochodu. Chociaż
wiadomo, z perspektywy czasu miło wspomina się momenty, w których był stres,
adrenalina i niewiedza.
Jako bonus na końcu dodam
parę słów o „drodze przez piekło” - nadałam jej tą dumnie brzmiącą nazwę nie
bez powodu. Wszystko zawdzięczam temu, że nasza trasa marzeń nie prowadziła
tylko przez Ukrainę, ale również Mołdawię, aż do Rumunii.
Droga z Polski do Kijowa
Zaczynamy na przejściu
granicznym w Korczowej (tam też mogliśmy zakończyć podróż, bo po około 14
godzinach czekania okazało się, że nie mam podbitego przeglądu – nie będę się
na ten temat rozpisywała, bo w takim wypadku nikt nie wjedzie na teren Ukrainy,
a nam udało się to można powiedzieć przez przypadek). Polecam również przejście
w Hrebenne, bo niezależnie od tego, które przejście wybierzemy, drogi
prowadzące do Lwowa są w stanie bardzo dobrym. Przejeżdżamy przez Lwów i wskakujemy
na drogę E40, która wiedzie prosto do Kijowa.
Szczerze mówiąc sama nie
spodziewałam się aż tak dobrej drogi. Prawie przez cały czas mamy do dyspozycji
dwa pasy, dobre oznakowanie, co jakiś czas ledowe tablice z temperaturą
powietrza i temperaturą drogi (50 stopni). To co lekko niepokoiło to mnóstwo
różnorakich części samochodowych na poboczach i czasem niespodziewanie na
drodze pojawiały się krowy, ale to zdarzało się tylko podczas przejazdu przez
wioski. Na parkingach co jakiś czas dostępne były betonowe kanały, w razie
jakby się coś zepsuło. Widziałam dużo sytuacji, kiedy kanały te były zajęte i
usilnie przywracano na nich do życia zabytkowe pojazdy, bo jak wiadomo Ukraina
z takich słynie i nie jest to mit. Częstym widokiem na drodze były też rozjechane
psy, a podczas przejazdu przez miasta piękne cerkwie (idealne zestawienie).
Podsumowując: jeśli chcesz jechać do Kijowa samochodem nie masz się czego
obawiać, drogi są w porządku! A po mieście najlepiej poruszać się metrem, ale to
opisałam TUTAJ
Droga z Kijowa do Odessy
Tutaj też zaczęło się
całkiem obiecująco. Oczywiście nie sposób przeoczyć towarzyszące przez całą
drogę pola słonecznikowe i czarnoziemy. Droga E95 na pierwszych 100km była tak
dobra, że ponosiła fantazja, że tak będzie już zawsze. Po tych 100km
nawierzchnia nieco się pogorszyła. Jeżeli miałabym to teraz oceniać, to droga
była nadal dobra, ale nieco gorsza od poprzedniej. Wszystko przez to, że po
przejeździe po mołdawskich drogach mam już zupełnie inną skalę oceny ich
jakości. Na szczęście zapisywałam wszystko na bieżąco i wiem, że wtedy
stanowiła ona problem. Nie ze względu na dziury, a wręcz przeciwnie. W dalszym
ciągu były dwa pasy, tyle że ten prawy często wyglądał tak, jakby go ktoś
zmarszczył. Robiły się na nim fałdy z asfaltu. Nie wiem jak to inaczej ująć. To
nieco spowalniało, chociaż inni kierowcy (prawdopodobnie znali drogę na pamięć)
jechali po niej nadal 100/h, albo i więcej. Przemierzając właśnie tą drogę
zostawiłam na barierce lakier z 4 elementów prawego boku samochodu, ale nie
traktuję tego jako wydarzenie, które w Polsce na pewno nie miało by miejsca.
Czasem zdarza się, że ktoś zajeżdża Ci drogę i uciekasz lekko na prawo, żeby uniknąć stłuczki. A że
akurat tam była mulda, która wybiła nas na barierkę no cóż...to już może trochę
bardziej ukraińskie. W każdym razie to był pierwszy i jedyny raz, kiedy coś
uszkodziło się w samochodzie, co jest bardzo zabawne, bo jakby na to nie
patrzeć była to jedna z lepszych dróg.
Tak właśnie wyglądała droga
dojazdowa. Drogi w samej Odessie były raczej dobre, ale tam coś innego bardzo
uprzykrzało życie i osobom o słabych nerwach radzę przygotować się psychicznie na mały stresik. Kierowcy...jak ja uwielbiam tą mentalność, kiedy wszyscy zajeżdżają
sobie drogę, trąbią, wpychają się, zatrzymują na torach, na rondzie jednopasmowym
nagle ktoś Cię wyprzedza. Po pewnym czasie już w ogóle zapominasz o tym, że
masz kierować się tam gdzie prowadzi nawigacja i kierujesz się tam gdzie pędzi
tłum, bo masz wrażenie, że inaczej zginiesz. Zaczynasz czuć się jak w grze
wyścigowej, w którą grają sami nowicjusze z kiepskimi samochodami, którym nie
żal jest ich rozwalić, byleby Cię wyprzedzić. Gdzieniegdzie na środku tego
wszystkiego stoi dumnie policjant i usiłuje kierować ruchem, ale tak naprawdę
nikt nie zwraca na niego uwagi. No dobra, trochę przesadziłam, ale takie właśnie było pierwsze wrażenie. Po chwili jazdy da się do tego przyzwyczaić, a kluczem do sukcesu jest skupienie się i wykonywanie sprawnych manewrów w momencie, gdy ktoś nagle wykona ruch, którego się nie spodziewaliśmy.
Nadzieja umiera ostatnia –
totalne południe Ukrainy
Ciężko mi opisać to co
zobaczyłam na południu Ukrainy, bo domyślam się, że większość osób nie jest
sobie w stanie tego wyobrazić, a przynajmniej moje wyobrażenia przerosło to
kilkukrotnie. Nie sądziłam, że coś takiego można oznaczyć na mapie jako drogę.
Zacznijmy od tego, że z Odessy wybraliśmy się do Białogrodu nad Dniestrem, żeby
zobaczyć słynną twierdzę Akerman. Droga do twierdzy była co jakiś czas
pofałdowana, ale dało się bezpiecznie jechać. Schody zaczęły się przy trasie z
Białogrodu do Bołgradu, gdzie mieliśmy przekroczyć granicę z Mołdawią. Po
kawałku w miarę dobrej drogi, droga się skończyła. Brak asfaltu, kamienie i
olbrzymie dziury jedna koło drugiej zmuszały do zatrzymania się i zastanowienia
jakby tu przejechać, żeby nie rozwalić miski z olejem. Później po około pół
godzinnej męce robił się kawałek drogi asfaltowej (około 3km), w której również
były dziury, ale nie aż takie. Następnie oczom ukazywała się istna nówka, droga
z marzeń. Wtedy to wracały nadzieje, że na pewno droga z dziurami bez asfaltu
to był tylko kawałek, którego nie zdążyli zrobić. Nie był. Nówka droga ciągnęła
się maksymalnie przez 5 km i nagle wszystkie marzenia znikały. Znów pojawiała
się droga bez asfaltu, z coraz większymi dziurami. I tak było przez 170km.
Bardzo zła droga, średnia droga, wspaniała droga, bardzo zła droga, średnia
droga....oczywiście cała trasa z przewagą bardzo złej.
Nie mogłabym pominąć tematu
toalet na Ukrainie. Po pobycie w Gruzji nie zadziwiło mnie to, że WC to po
prostu dziury w podłodze i niejednokrotnie brak jakichkolwiek zasłon. Wszystko jest zrobione
tak, że po wejściu można podziwiać wszystkich w trakcie korzystania z toalety. W wielu miejscach wprowadza
się już normalne WC, ale wtedy można spotkać się z instrukcją obsługi (zdjęcie). Zabawne, ale kiedy mieszkałam w Niemczech z
większą ilością Ukraińców i była wspólna toaleta, to czasem widziałam ślady
butów na desce...już wiem dlaczego.
Przejście graniczne Ukraina
– Mołdawia
Niby przejście na zadupiu,
niby nie tak dużo samochodów, ale granica Ukrainy to granica Ukrainy – swoje
trzeba odstać. Około 2 godzin spędziliśmy na przejściu granicznym w Bołgradzie,
ale później wszystko ruszyło dość sprawnie. Przebieg ten sam jak przy przejściu
granicznym z Polską, czyli praktyka karteczki, na której trzeba zebrać 3
pieczątki (kontrola samochodu, kontrola osobista, kontrola dokumentów
samochodu). Oczywiście zostaliśmy zapytani czy nie wywozimy nielegalnych rzeczy
takich jak gaz pieprzowy, który akurat mieliśmy ze sobą (mógł się przydać w rumuńskich
górach i jak na złość na każdej granicy pytali czy przypadkiem go nie mamy),
ale go nie znaleźli. Podczas kontroli osobistej Kubie chcieli ogolić brodę, bo
nie widzieli podobieństwa ze zdjęciem paszportowym – warto dbać o odświeżanie
swojego wizerunku w dokumentach. Po odprawie jedzie się około 2 kilometrów i
następuje kontrola mołdawska. Po drodze spotkaliśmy miłych panów zasypujących
kamieniami dziury, którzy poinformowali, że opłaty za drogi mołdawskie uiszcza
się przy kontroli granicznej. Koszt, który każdy musi pokryć wjeżdżając na
Mołdawię samochodem to 5 euro. Na drogi. Co prawda przez Mołdawię jechaliśmy
tylko kilkadziesiąt kilometrów, ale była to najgorsza droga świata. Fałdy były
tak wielkie, że nie sposób było ich ominąć, a dziury tak głębokie, że jedna
pomyłka i po samochodzie, ale krajobraz całkiem ładny. Winogronka, bezkres pól,
piękna pogoda...
Szczególnie spodobały mi się
wioski i ich osobliwy klimat, ale o tym w poście o kolorach Siedmiogrodu.