Braszów
,
Rumunia
,
Sighisoara
Bajkowe wioski i miasta Siedmiogrodu
11/08/2017
Za siedmioma górami, za
siedmioma rzekami ludzie upatrzyli sobie skrawek pięknej ziemi, którą
postanowili pielęgnować i dbać o nią czy to bieda, czy dostatek. Nie doznali
zbyt dużo tego drugiego, ale nie zrażało ich to wcale. Wiedli ubogie życie, ale
swoje własne. Mieli mało, ale też mało kto miał to co oni – cierpliwość i
wytrwałość. Czasem przypadkowo ktoś przejechał obok tego, co z trudem udało im
się osiągnąć i ponuro rzucił okiem myśląc „ale ruina”. Pewnego razu zdarzyło
się jednak inaczej. Tego dnia ktoś przypadkowo trafił w to samo miejsce i
pomyślał „coś pięknego” i taki właśnie był początek mojej miłości do rumuńskich
wiosek.
Tam gdzie nic, znaczy wszystko
Pierwszy raz zobaczyłam je
na chwilę w Mołdawii. Kolejnym razem mogłam podziwiać je już znacznie dłużej, a
dokładniej podczas całej drogi z Transfogaraskiej do Sighisoary i przez
kawałek drogi z Sighisoary w stronę granicy z Węgrami. Mowa rzecz jasna o
kolorowych wioskach, które chwyciły mnie mocno za serducho. Wcale nie było ich
w planie i nie przypuszczałam, że zbaczając z głównej drogi można wpaść na coś
innego niż dziury, ale ciekawość nakazywała to sprawdzić. Pierwsze kilka
kilometrów jazdy po bocznej drodze przypomniało mi koszmar z Mołdawii i bardzo chciałam zawrócić, żeby nie narażać samochodu na kolejne zniszczenia. Nie zawróciliśmy. Wygrało standardowe „jak już tu jesteśmy...”. Jest to argument niepodważalny,
który zawsze przemawia za tym, żeby zrobić coś na co nie ma się
ochoty/czasu/wiary, że to się uda, bo a nuż coś z tego wyjdzie.
Mam wrażenie, że zła
nawierzchnia przez te parę kilometrów była tylko po to, żeby zniechęcić
potencjalnych odwiedzających do dalszej drogi w magiczny świat. Przypuszczenia
te potwierdza fakt, że podczas 80km jazdy minęły nas może 4 samochody, z 5
wozów konnych i kilka traktorów. Pierwszym punktem, który wskazywał na to, że
zapowiada się całkiem niezła trasa była Aluta – rzeka, której tło stanowią
zanurzone w chmurach góry (przez nie prowadzi droga Transfogaraska). Połączenie
to daje świetny efekt, w szczególności, że wokół nie ma nic, co mogłoby nie
pasować do krajobrazu. Brak budynków, brak ludzi, brak samochodów. Można by
było pokusić się o stwierdzenie braku drogi, ale akurat od tego miejsca
zaczynała się już normalna nawierzchnia. Tym pozytywnym akcentem zaczęła się
pusta droga wiodąca przez małe wzgórza otulone polami uprawnymi, lasami i
kopkami zwiniętego siana. Przerywnikami tego krajobrazu były wioski, które idealnie
się z nim komponowały. Domy we wszystkich kolorach świata, mimo rzucającego się
w oczy złego stanu, mieniły się w słońcu wyglądając przy tym piękniej niż
niejeden nowo postawiony apartament. Wioski posiadały zazwyczaj tylko jedną
ulicę, a wszystkie domy były równolegle do niej ustawione. Tętniły życiem, ale
jednocześnie biła od nich rutyna. Przed każdym domem wystawiona była ławeczka
lub krzesełko, na którym najczęściej siedziały zadumane, starsze osoby,
wyczekujące przejeżdżającego samochodu. Wydawać by się mogło, że to jedyna
atrakcja i jedyna rzecz, która może się tutaj wydarzyć. Odniosłam wrażenie, że
przejeżdżając przez te odcięte od świata wioski zaburzam nieco ich rytm życia.
Niektóre dzieciaki siedziały samotnie na krawężnikach rysując coś patykiem po
ziemi, inne w większych grupkach ganiały się po drodze. Osoby w sile wieku
krzątały się koło domów, lub rozmawiały z sąsiadami. Niezależnie od grupy
wiekowej w oczach każdego widziałam niekryte zdziwienie na widok obcego
samochodu. W moich oczach można było dostrzec za to zachwyt i zadumę. Nad takim
codziennym, zwykłym życiem, gdzie sąsiad rozmawia życzliwie z sąsiadem, dzieci
potrafią znaleźć sobie zabawę nie mając zabawek i nikt nie wybrzydza. Każdy dba
o to co ma i o tych, którzy są blisko niego, bo nie ma wyjścia. I mimo że nie
ma wyjścia, to jest szczęśliwy. Tacy właśnie wydawali mi się napotkani ludzie.
Od osady do osady było
zazwyczaj kilkanaście kilometrów, dlatego bardzo dziwił widok osób
maszerujących samotnie pośród pustkowia. Po co idą? Może odwiedzić znajomych do
sąsiedniej wsi? Jaką ważną sprawę mogą mieć do załatwienia, żeby tyle chodzić?
Swoją drogą wsie są dość małe i mają swoje lata. Prawdopodobnie każdą z nich
zamieszkuje już jedna, wielka rodzina. Podczas podróży nasuwa się jeszcze jedno
pytanie. Co w środku tak małych wiosek robią budowle otoczone wielkimi murami?
Ni to kościół ni to zamek...To coś pomiędzy, czyli kościoły warowne. Były one
wznoszone w okresie XIII-XVIw, a ich zadaniem była ochrona ludności przed
najazdami Mongołów lub w późniejszym czasie Turków. Gdy występowało zagrożenie
mieszkańcy wraz z całym dobytkiem przenosili się do kościoła i stamtąd się
bronili.
Braszów i Sighisoara
Drum bun! Ten dość zabawny
napis jest często spotykany na przydrożnych tabliczkach i znaczy tyle co
„dobrej podróży”. Przechodząc do nieco bardziej rozbudowanych miejsc, na uwagę
zasługują dwa miasteczka. A może i więcej, ale tylko te dwa udało mi się
odwiedzić.
Braszów to małe Hollywood,
zresztą jak większość rumuńskich miasteczek. Umieszczony na wzgórzu duży napis
„Brasov” spogląda na starówkę, a obok niego w to samo miejsce spoglądają
turyści, którzy zapragnęli wjechać tam kolejką. Zabudowa jest nieco
masywniejsza, ale nie mniej kolorowa niż ta we wsiach i niestety często też nie
mniej zniszczona. Budynki, które zostały uznane za szpecące miasto, zakryto
szmatą/folią z narysowanymi oknami i drzwiami.
Cała Starówka tętni życiem,
a w bocznych uliczkach można znaleźć wszystko czego żołądek zapragnie. Na
pierwszy rzut oka widać, że Braszów jest obowiązkowym punktem na liście wielu
osób, bo uliczkami przechadzają się ludzie przeróżnych narodowości. Widać też,
że Braszowianie zdają sobie sprawę ze swojego strategicznego położenia i
potrafią to wykorzystać. Furorę robi tam Czarny Kościół, który jest wizytówką
miasta i jednocześnie największą tego typu budowlą w Rumuni. W 1689r kościół
spłonął, i temu incydentowi zawdzięcza swój nieco opalony kolor oraz nazwę, którą
rozpowszechnili mieszkańcy. Jest on sukcesywnie remontowany, a żeby zobaczyć
wnętrze trzeba uiścić obowiązkową ofiarę w postaci kilku lei.
Sighisoara nie jest już tak
bardzo rozwinięta, choć nie da się nie zauważyć, że bardzo chciałaby być. Jest
to jednak jedno z najlepiej zachowanych miast średniowiecznych w Europie, które
zostało wpisanę na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wypromował je nieżyjący
już od dawien dawna Vlad Tepes (Dracula), który prawdopodobnie właśnie tutaj
przyszedł na świat. Obecnie w domu, w którym urodził się sławny władca znajduje
się restauracja, a za dodatkową opłatą istnieje możliwość zwiedzenia
pomieszczeń, w których mieszkał. Wnętrze restauracji przypomina salę królewską,
nie brak też malunków z podobiznami Vlada Tepesa. Jedzenie nie jest jednak zbyt
dobre i większość restauracji w bocznych uliczkach nie wygląda zachęcająco.
Stanowią one jednak element całej układanki tego magicznego miasteczka. Jest
kolorowo, jest nadzwyczaj spokojnie, zdawać by się mogło, że to miasto jest
opustoszałe. Gdzieś zza drzwi przy schodach prowadzących do Wieży Zegarowej
dobiegają głosy klimatycznej muzyki. To klub, w którym mimo ładnego wystroju
nie ma żywej duszy. Niewielki domek z pozasłanianymi oknami dzieli od klubu
tylko brukowana, wąska uliczka przeznaczona dla pieszych. Stara babcia leniwie
otwiera jego drzwi i wyrzuca zdezorientowanego kota na zewnątrz. Przed
wspomnianą wcześniej wieżą zegarową stoi dorożka. Równie dobrze mógłby tam stać
jej pomnik, bo pasuje do tego miejsca, ale nikt z niej nie korzysta. Nikt nie
korzysta, bo nikogo nigdzie nie ma. W bocznym przejściu siedzi malarz
pochłonięty tworzeniem kolejnego dzieła. Jest pięknie, jest cicho, jest
magicznie! Tak wyglądał spacer poza główną ulicą w środowe, późne popołudnie.
Rano polecam odwiedzić
cukiernię Fornetti i zakupić pyszne mini francuskie ciastka z różnymi nadzieniami!
Cygańskie pałace
O tym, że Cyganów (Romów)
nie wolno pod żadnym pozorem mylić z Rumunami wspominałam już na początku
wpisów o Rumunii. Ze względu na swój styl życia i upodobania, Cyganie stanowią
duży problem dla społeczeństwa rumuńskiego. Można to z łatwością zauważyć, bo
to właśnie przez nich do Rumunów przypinana jest łatka złodziei i żebraków.
Cyganie to nieterytorialny
naród pochodzenia indyjskiego, który stanowi mniejszość w wielu państwach
świata. Początkowo ich życie nie było łatwe. Ludzie buntowali się przeciw
wędrownemu trybowi życia i wypędzali Romów, a pozostanie w niektórych państwach
wiązało się dla nich z utratą życia. Wołoskie kodeksy regulowały społeczność
romską jako niewolników księcia od urodzenia, aż po śmierć. Czasy jednak się
zmieniały, Cyganie zdobyli nietykalność, poczuli większą swobodę. Mimo ogólnego
braku akceptacji zaczęły powstawać organizacje pozarządowe, mające za zadanie
obronę interesów tej mniejszości.
Od zawsze mimo różnic
językowych, kulturowych i ekonomiczno-społecznych, które wynikają z braku
własnego państwa, najważniejszą wartość dla Romów stanowi tradycja oraz
solidarność z członkami własnej narodowości. Zasady, którymi powinien kierować
się każdy Cygan określa Romanipen, czyli niepisany ogół tradycji. Nie stosowanie
się do wyznaczników „cygańskości” może skutkować wydaleniem z grupy. Dla Romów
wszyscy jesteśmy „Gadzio”, czyli obcymi, dlatego też nie jest dla nich
problemem np.: okradanie nieswoich
W mojej ocenie Cyganie
pozostają jednym z najciekawszych narodów świata. Stanowią swego rodzaju bramę
do prawdy o świecie i jego najgłębszej naturze. Mimo wszystko.
Przemierzając barwne
rumuńskie wioski, nagle w miejscu, w którym powinny stać kolejne malutkie,
kolorowe domki pojawiło się coś niesamowitego. Pałac pośrodku pola?! Jak to?!
Wśród Cyganów też istnieją bogaci i biedni, ale żeby aż tak bogaci? Pałace w
miejscowości Huedin zostały w całości zaprojektowane przez cygańską fantazję.
Fundusze na ich budowę pochodzą ponoć z handlu dziećmi i innych szemranych
interesów. Większość z nich sprawia wrażenie niedokończonych, a wszystko po to,
żeby dumni właściciele nie musieli płacić podatków. Prestiż to prestiż.
Spryciarze.
*Przejeżdżając przez Lugasu
de Jos w kierunku Węgier, za miastem, po lewej stronie znajduje się dość długi
i wysoki wał. Ciekawość zwyciężyła i postanowiliśmy się na niego wspiąć. Było
warto, bo za nim znajduje się dość pokaźny zbiornik wodny i ładna panorama.