Jak na prawdę wygląda praca na produkcji w Niemczech?





Wzięło mnie na wspomnienia paradoksalnie najmilej i najciężej spędzonych dwóch miesięcy na obczyźnie. Postanowiłam podzielić się swoimi osobistymi odczuciami odnośnie pracy na produkcji za granicą. Spędziłam tam dwa wakacyjne miesiące w 2016roku (matko, jak ten czas leci). Wiem, że wiele osób zastanawia się czy praca na produkcji w Niemczech jest ciężka, czy opłacalna, czy bezpieczna. Niestety nie będę w stanie rozwiać wszystkich waszych wątpliwości, bo doświadczyłam tam różnych rzeczy i widziałam różne reakcje ludzi. Mam też świadomość tego, że każda produkcja jest inna i rządzi się swoimi prawami. Myślę że po mojej opowieści, każdy będzie mógł zobaczyć dwie strony takiego wyjazdu i zastanowić się, czy to na pewno dla niego.


*Tak jak wspomniałam, poniższe sytuacje dotyczą konkretnej produkcji. Niech to będzie dla was punkt odniesienia, a nie wyznacznik.

Pakowanie ogórków w Niemczech? Dobra, biorę.

Zawsze marzyłam o tym, żeby wyjechać do pracy za granicę, ale jakoś nigdy nie mogłam się za to zabrać tak na poważnie. Mimo planów, które snułam już od tak dawna, odkładałam to nękana kolejnymi pretekstami, żeby nie rzucać wszystkiego i zostać jednak w bezpiecznej strefie (teraz już wiem, że bezpieczna strefa to nic innego jak przyzwyczajenie, które ktoś łatwo może zaburzyć).

Pewnego wieczoru, gdy siedziałam jak zwykle w swojej ulubionej pracy, na swoim ulubionym miejscu, ze swoimi ulubionymi ludźmi, robiąc rzeczy, które na prawdę lubiłam robić - ni stąd ni zowąd, znajomy rzucił absurdalnym hasłem.

-Iwona, chcesz się przejechać do Niemiec, żeby pakować ogórki?

And I said yes.

Tak, zgodziłam się. Kilka tygodniu później nie miałam już wygodnego fotela, a w zamian tego walczyłam o plastikowe krzesło w najlepszym rzędzie. Dobra herbatka zamieniła się na espresso z automatu, pochłaniane, żeby tylko zabić monotonię pracy na produkcji. I wreszcie najlepsze. Komputer - moje narzędzie pracy, zamieniło się w kupę posiekanych ogórków i setki słoików, do których musiałam je pakować.

Aaa...przepraszam, najlepsze było to że zamieniłam przyjemniutki dom i wygodne łóżko na kontener i materac położony na kilku drutach. Takie było moje pierwsze skojarzenie, gdy zobaczyłam swoje nowe mieszkanko.

- Nie no. Brawo Iwona! Szczyt twojej kariery zawodowej został osiągnięty! - nigdy nie pomyślałam.

Dlaczego nigdy tak nie pomyślałam? Nie miałam na to czasu. W pierwsze dni czułam się jak wrzucona do dżungli i nie było mi w głowie rozwodzenie się na temat życiowych osiągnięć i porażek. Musiałam obmyślać taktykę jak dostosować się do sytuacji, w której się znalazłam i jakoś przetrwać. Później skupiałam się na tym, żeby wyrabiać normę w pakowaniu ogórków i zarobić więcej pieniędzy (bądźmy szczerzy – po to tu przyjechałam), a wieczorami korzystałam z dobrodziejstw niespodziewanej wymiany kulturowej ucząc się kultury ukraińskiej, języka rumuńskiego oraz obserwując cygańskie pokazy taneczne na podwórku.


Dlaczego wszyscy stąd uciekają?!

Byłam jedną z nielicznych osób, która pod zakłady ogórkowe podjechała swoją bryką. Wraz z sąsiadem, którego wpakowałam w to bagno razem z sobą postanowiliśmy, że co by się nie działo, bierzemy to ze śmiechem. Tak też zrobiliśmy.

Ledwo wysiedliśmy z samochodu po 10 godzinach jazdy, a już otoczyli nas zdezorientowani, zaaferowani ludzie (wnioskowaliśmy, że pracownicy), którzy narzekali, lamentowali i doradzali szybki odwet. Ogólnie ciągle spotykaliśmy takie osoby, które po kilku dniach (lub nawet godzinach) pakowały manatki i wracały do domów. Przy tym rzucały hasła, że sobie nie poradzimy i też za kilka dni pójdziemy w ich ślady rezygnując.

- Hola, hola koledzy! Gdzież odwet, jak my tu zarobić przyjechaliśmy. Pokażcie lepiej, gdzie się mamy zgłosić, żeby dostać mieszkanie.

I pokazali. Gdzieś za 50 głowami Ukraińców było okienko, w którym przydzielano pokoje. Akurat przyjechał autobus z pracownikami z Ukrainy – no cóż oni też muszą się zakwaterować. Trwało to zaskakująco długo, bo powstała mała Wieża Babel – każdy w innym języku, nikt nic nie rozumie. 8 godzin później mieliśmy już swój pokój...10km od miejsca pracy, gdzieś w polach na totalnym zadupiu.

Zostaliśmy zakwaterowani w blaszaku na parterze. Pokoik 4m x 2m, z kuchenką gazową, dwoma łóżkami piętrowymi, stołem i krzesłami. Toaleta wspólna dla wszystkich, prysznice gdzieś po drugiej stronie placu, żyć nie umierać...










Cześć! Kim jesteście współlokatorzy?

W tym ciasnym, ubogim pokoiku zaczęła się moja przyjaźń, a w zasadzie nasza przyjaźń.

- Cześć! - powiedziałam wchodząc do pokoju widząc, że jest już w połowie zajęty przez jakiegoś chłopaka i dziewczynę.


- Cześć! - rozbrzmiała piękna polszczyzna.

Pomyślałam, że dobrze być w pokoju z Polakami, a nie osobami innej narodowości, które się tam przewijały (ależ to był nietakt i pomyłka). Widziałam, że Błażej pomyślał to samo. Ku naszemu zdziwieniu kolejne skierowane w nas zdania nie brzmiały już tak bezbłędnie, a w zasadzie chłopak mówił po jakiemuś innemu, dziewczyna po polsku. Później zaczęliśmy rozmawiać po angielsku i już nic nie wiedziałam. To w końcu z kim jesteśmy w pokoju?!

Yana – Ukrainka, pilna uczennica i entuzjastka języka polskiego.
Roman – Ukrainiec, wokalista w ukraińskim chórze, miłośnik gry w szachy i gotowania.

Szybko złapaliśmy dobry kontakt i jak na początku nie mogłam zrozumieć co oni mówią, tak po kilkunastu dniach dogadywałam się już dość swobodnie nawet z innymi Ukraińcami, a w późniejszym czasie zdarzało mi się nawet tłumaczyć Polakom co oni mówią.

Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Wtedy przełamała się u mnie bariera zamykania się i pochopnego oceniania ludzi, którzy są dla mnie całkowicie nieznani pod względem kulturowym. Najśmieszniejsze jest to, że myślałam, że wcale takiej nie mam. Uświadomiłam sobie to dopiero wówczas, gdy poczułam ulgę na myśl, że nie będę w pokoju z Ukraińcami i Rumunami...

W kontekście pracy na produkcji znajomości, które nawiązałam odegrały olbrzymią rolę. Czułam się jak w akademiku i każdego dnia czekałam z niecierpliwością godziny 17:00, kiedy wrócę do pokoju i będzie można porobić coś z ludźmi z blaszaka!
Roman uczył nas gotować, a z Yaną często dyskutowałam o tym jak jest na Ukrainie. Często byliśmy też zapraszani na ukraińskie posiadówki w innych pokojach, gdzie przeważnie płakaliśmy ze śmiechu podczas językowych nieporozumień. Przebywaliśmy też dużo z Polakami z różnych stron naszego kraju. Graliśmy w siatkę, robiliśmy ogniska, no i mogłam jeździć na deskorolce po pustych, nowiutkich drogach (!). Wszędzie działo się coś ciekawego – w końcu były nas tam setki...
Każda osoba kończąca pracę była hucznie żegnana. Najtrudniej było nam się rozstać z naszymi kochanymi współlokatorami! W dniu, w którym ruszał ich autobus wróciliśmy wcześniej do domu, żeby ugotować im coś na drogę - byliśmy już jak rodzina! Z utęsknieniem patrzyliśmy na odjeżdżający autokar ukraińskich przyjaciół, w którym wszyscy płakali i machali.

Podsumowując motyw przyjacielski. Wyjazd na produkcję był idealną opcja odcięcia się od wszystkiego co znałam, poznania nowych ludzi, kultur oraz zwiększenia tolerancji. Zapalił też we mnie ognisko chęci poznawania ich więcej i więcej! Nic tak nie łączy ludzi jak wspólne ciężkie chwile, które trwały codziennie, 6 dni w tygodniu od godziny 7:00, do 17:00...zapraszam dalej.

Nienawidzę ogórków! Czyli o tym jak dokładnie wyglądała praca na produkcji oraz przy zbiorze.

Traktowano nas jak w wojsku (lekko mówiąc). To było uczucie, które towarzyszyło mi od pierwszego przekroczenia progu hali i nie było przyjemne, ale jednocześnie dość ciekawe. Pierwsze zbiórka. Sprawdzenie czy każdy jest ubrany w odpowiednie koszulki, czy nie ma kolczyków, czy spodnie nie za krótkie, paznokcie nie pomalowane. Wyznaczeni kierownicy wrzeszczą coś po rumuńsku, potem ktoś coś po polsku, potem po niemiecku – nic nie rozumiem, ale wiem, że muszę udawać że zrozumiałam. 

- Ty na linię DOJ!

WTF, co to jest linia „doj”, gdzie ja mam iść? W końcu znalazłam się przy metalowym korycie wypełnionym po brzegi posiekanymi ogórkami. Na każdej linii ogórki miały inne formy i inny schemat wkładania do słoików. Pamiętam, jak po pierwszej godzinie lekko zadowolona pomyślałam, że w sumie nie najgorzej się je wkłada i bez problemu wytrzymam tam kilka tygodni. Po 10 godzinach siedzenia w jednej pozycji zmieniłam zdanie. Plecy bolały niemiłosiernie, ale zadowolona spojrzałam na licznik i miałam około 400 spakowanych słoików. Dumna poszłam wpisać się na listę i wtedy okazało się, że minimalną ilość jaką trzeba włożyć w 10 godzin to 1800 słoików...WTF?!

To było niewykonalne dla nowego pracownika, ale zaprawione w boju Rumunki potrafiły zrobić nawet i więcej! Dzięki nim co chwilę podwyższali normę widząc, że jednak się da. Byle jak też nie można było pakować, bo ciągle ktoś kontrolował jakość. Jeżeli jakiś ogórek krzywo leżał w słoiku, albo o zgrozo waga się nie zgadzała, wtedy odejmowali po kilka, kilkadziesiąt słoików w ramach kary.

Zarobki były przyznawane, za ilość przepracowanych godzin. Każdy spędzał tam po 10h dziennie, ale to wcale nie był wyznacznik tego, że właśnie tyle się przepracowało. Często na linii coś się psuło i nieraz ogłaszano kilkugodzinne przerwy, za które nikt nie płacił. Czekałeś jak ciołek, aż wszystko naprawią i będziesz mógł dalej zarabiać. Osoby, które nie wyrabiały normy musiały odejmować sobie przepracowane godziny, tak żeby wyszło w miarę równo z normą. Przykładowo norma na 10h to 1800 słoików. Pracujesz 10h i włożysz 1400 słoików, więc wpisujesz, że przepracowane godziny to 8. Można było trochę to naginać, ale osoby totalnie poniżej normy wylatywały.

Ciężko było wyrabiać normę również przez to, że co chwilę trzeba było pakować coś w innym schemacie. Ledwo przyzwyczaiłeś się do wkładania ogórków, a tu kazali pakować ci paprykę i zawijać ją na ściankach słoika w idealne spiralki (do teraz mam zboczenie i kupując coś w sklepie patrzę czy wszystko jest równo ułożone w słoiku). Później dochodziły coraz to nowsze gatunki papryk, aż w końcu przyszła ona...JALAPENO. Osoby, które sortowały i pakowały tą ostrą paprykę dostawały wysypki, czasami miały poparzone ciało i działy się z nimi przeróżne rzeczy, ale z czasem wszyscy do wszystkiego się przyzwyczajali.

Osoby pracujące przy zbiorze miały przerąbane nieco bardziej. Około 5, 6 rano wywozili ich autobusami w miejsca pracy (czasem nawet do 2h jazdy w jedną stronę), tam spędzali 10h leżąc na specjalnie przygotowanych leżankach, które ciągnął traktor. Brzmi jak praca marzeń? Leżysz i jeszcze za to płacą? 10H w takiej pozycji, z głową i rękami w dół to nic przyjemnego...zazwyczaj pracy tej chwytali się dzielni Cyganie. Powrót do domu zajmował również do 2h, więc zostawało jakieś 9 godzin odpoczynku i snu, choć i tak większość osób do późnych godzin wieczornych zajmowała się integracją, a nie spaniem.



Co dała mi praca w Niemczech?

Dała mi niezłego kopa! Praca tam była dla mnie jak taka mała szkoła przetrwania. Zawsze miałam świadomość tego, że mogę po prostu pojechać stamtąd do domu, ale jednak chciałam sprawdzić samą siebie, no i test zaliczyłam. Z dnia na dzień było coraz łatwiej. Motywowała mnie pozytywna energia ludzi, którzy byli tam ze mną oraz przysługujący jeden wolny dzień w tygodniu, który poświęcałam na zwiedzanie pięknej Bawarii oraz Austrii. Wydaje mi się, że właśnie tam, przy tych znienawidzonych ogórkach moja chęć do odkrywania nowych miejsc i kultur zerwała się z łańcucha. Zarobione pieniądze postanowiłam wydać właśnie na podróże. 

Myślę, że każdy powinien spróbować takiej roboty. Te ogórki uczą pokory! :D

Powodzenia!





1 komentarz:

  1. Takie wpisy to czyste złoto! Bardzo dziękuję za włożony trud. 10 godzin na leżąco (chyba wiem jak ta praca wygląda) to masakra, dosłownie masakra... Współczuję

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Wild Heart Tour , Blogger