Jak na prawdę wygląda praca na produkcji w Niemczech?
5/28/2018
Wzięło mnie na wspomnienia paradoksalnie najmilej i najciężej spędzonych dwóch miesięcy na obczyźnie. Postanowiłam podzielić się swoimi osobistymi odczuciami odnośnie pracy na produkcji za granicą. Spędziłam tam dwa wakacyjne miesiące w 2016roku (matko, jak ten czas leci). Wiem, że wiele osób zastanawia się czy praca na produkcji w Niemczech jest ciężka, czy opłacalna, czy bezpieczna. Niestety nie będę w stanie rozwiać wszystkich waszych wątpliwości, bo doświadczyłam tam różnych rzeczy i widziałam różne reakcje ludzi. Mam też świadomość tego, że każda produkcja jest inna i rządzi się swoimi prawami. Myślę że po mojej opowieści, każdy będzie mógł zobaczyć dwie strony takiego wyjazdu i zastanowić się, czy to na pewno dla niego.
*Tak jak wspomniałam, poniższe
sytuacje dotyczą konkretnej produkcji. Niech to będzie dla was
punkt odniesienia, a nie wyznacznik.
Pakowanie ogórków w Niemczech? Dobra,
biorę.
Zawsze marzyłam o tym, żeby wyjechać
do pracy za granicę, ale jakoś nigdy nie mogłam się za to zabrać
tak na poważnie. Mimo planów, które snułam już od tak dawna,
odkładałam to nękana kolejnymi pretekstami, żeby nie rzucać
wszystkiego i zostać jednak w bezpiecznej strefie (teraz już wiem,
że bezpieczna strefa to nic innego jak przyzwyczajenie, które ktoś
łatwo może zaburzyć).
Pewnego wieczoru, gdy siedziałam jak
zwykle w swojej ulubionej pracy, na swoim ulubionym miejscu, ze
swoimi ulubionymi ludźmi, robiąc rzeczy, które na prawdę lubiłam
robić - ni stąd ni zowąd, znajomy rzucił absurdalnym hasłem.
-Iwona, chcesz się przejechać do
Niemiec, żeby pakować ogórki?
And I said yes.
Tak, zgodziłam się. Kilka tygodniu
później nie miałam już wygodnego fotela, a w zamian tego
walczyłam o plastikowe krzesło w najlepszym rzędzie. Dobra
herbatka zamieniła się na espresso z automatu, pochłaniane, żeby
tylko zabić monotonię pracy na produkcji. I wreszcie najlepsze.
Komputer - moje narzędzie pracy, zamieniło się w kupę posiekanych
ogórków i setki słoików, do których musiałam je pakować.
Aaa...przepraszam, najlepsze było to
że zamieniłam przyjemniutki dom i wygodne łóżko na kontener i
materac położony na kilku drutach. Takie było moje pierwsze
skojarzenie, gdy zobaczyłam swoje nowe mieszkanko.
- Nie no. Brawo Iwona! Szczyt twojej
kariery zawodowej został osiągnięty! - nigdy nie pomyślałam.
Dlaczego nigdy tak nie pomyślałam?
Nie miałam na to czasu. W pierwsze dni czułam się jak wrzucona do
dżungli i nie było mi w głowie rozwodzenie się na temat życiowych
osiągnięć i porażek. Musiałam obmyślać taktykę jak dostosować
się do sytuacji, w której się znalazłam i jakoś przetrwać.
Później skupiałam się na tym, żeby wyrabiać normę w pakowaniu
ogórków i zarobić więcej pieniędzy (bądźmy szczerzy – po to
tu przyjechałam), a wieczorami korzystałam z dobrodziejstw
niespodziewanej wymiany kulturowej ucząc się kultury ukraińskiej,
języka rumuńskiego oraz obserwując cygańskie pokazy taneczne na
podwórku.
Byłam jedną z nielicznych osób,
która pod zakłady ogórkowe podjechała swoją bryką. Wraz z
sąsiadem, którego wpakowałam w to bagno razem z sobą
postanowiliśmy, że co by się nie działo, bierzemy to ze śmiechem.
Tak też zrobiliśmy.
Ledwo wysiedliśmy z samochodu po 10
godzinach jazdy, a już otoczyli nas zdezorientowani, zaaferowani
ludzie (wnioskowaliśmy, że pracownicy), którzy narzekali,
lamentowali i doradzali szybki odwet. Ogólnie ciągle spotykaliśmy
takie osoby, które po kilku dniach (lub nawet godzinach) pakowały
manatki i wracały do domów. Przy tym rzucały hasła, że sobie nie
poradzimy i też za kilka dni pójdziemy w ich ślady rezygnując.
- Hola, hola koledzy! Gdzież odwet,
jak my tu zarobić przyjechaliśmy. Pokażcie lepiej, gdzie się mamy
zgłosić, żeby dostać mieszkanie.
I pokazali. Gdzieś za 50 głowami
Ukraińców było okienko, w którym przydzielano pokoje. Akurat
przyjechał autobus z pracownikami z Ukrainy – no cóż oni też
muszą się zakwaterować. Trwało to zaskakująco długo, bo
powstała mała Wieża Babel – każdy w innym języku, nikt nic nie
rozumie. 8 godzin później mieliśmy już swój pokój...10km od
miejsca pracy, gdzieś w polach na totalnym zadupiu.
Zostaliśmy zakwaterowani w blaszaku na
parterze. Pokoik 4m x 2m, z kuchenką gazową, dwoma łóżkami
piętrowymi, stołem i krzesłami. Toaleta wspólna dla wszystkich,
prysznice gdzieś po drugiej stronie placu, żyć nie umierać...
Cześć! Kim jesteście współlokatorzy?
W tym ciasnym, ubogim pokoiku zaczęła
się moja przyjaźń, a w zasadzie nasza przyjaźń.
- Cześć! - rozbrzmiała piękna
polszczyzna.
Pomyślałam, że dobrze być w pokoju
z Polakami, a nie osobami innej narodowości, które się tam
przewijały (ależ to był nietakt i pomyłka). Widziałam, że
Błażej pomyślał to samo. Ku naszemu zdziwieniu kolejne skierowane
w nas zdania nie brzmiały już tak bezbłędnie, a w zasadzie
chłopak mówił po jakiemuś innemu, dziewczyna po polsku. Później
zaczęliśmy rozmawiać po angielsku i już nic nie wiedziałam. To w
końcu z kim jesteśmy w pokoju?!
Yana – Ukrainka, pilna uczennica i
entuzjastka języka polskiego.
Roman – Ukrainiec, wokalista w
ukraińskim chórze, miłośnik gry w szachy i gotowania.
Szybko złapaliśmy dobry kontakt i jak
na początku nie mogłam zrozumieć co oni mówią, tak po kilkunastu
dniach dogadywałam się już dość swobodnie nawet z innymi
Ukraińcami, a w późniejszym czasie zdarzało mi się nawet
tłumaczyć Polakom co oni mówią.
Dlaczego o tym wszystkim wspominam?
Wtedy przełamała się u mnie bariera zamykania się i pochopnego
oceniania ludzi, którzy są dla mnie całkowicie nieznani pod
względem kulturowym. Najśmieszniejsze jest to, że myślałam, że
wcale takiej nie mam. Uświadomiłam sobie to dopiero wówczas, gdy
poczułam ulgę na myśl, że nie będę w pokoju z Ukraińcami i
Rumunami...
W kontekście pracy na produkcji
znajomości, które nawiązałam odegrały olbrzymią rolę. Czułam
się jak w akademiku i każdego dnia czekałam z niecierpliwością
godziny 17:00, kiedy wrócę do pokoju i będzie można porobić coś
z ludźmi z blaszaka!
Roman uczył nas gotować, a z Yaną
często dyskutowałam o tym jak jest na Ukrainie. Często byliśmy
też zapraszani na ukraińskie posiadówki w innych pokojach, gdzie
przeważnie płakaliśmy ze śmiechu podczas językowych
nieporozumień. Przebywaliśmy też dużo z Polakami z różnych
stron naszego kraju. Graliśmy w siatkę, robiliśmy ogniska, no i
mogłam jeździć na deskorolce po pustych, nowiutkich drogach (!).
Wszędzie działo się coś ciekawego – w końcu były nas tam
setki...
Każda osoba kończąca pracę była hucznie żegnana. Najtrudniej było nam się rozstać z naszymi kochanymi współlokatorami! W dniu, w którym ruszał ich autobus wróciliśmy wcześniej do domu, żeby ugotować im coś na drogę - byliśmy już jak rodzina! Z utęsknieniem patrzyliśmy na odjeżdżający autokar ukraińskich przyjaciół, w którym wszyscy płakali i machali.
Każda osoba kończąca pracę była hucznie żegnana. Najtrudniej było nam się rozstać z naszymi kochanymi współlokatorami! W dniu, w którym ruszał ich autobus wróciliśmy wcześniej do domu, żeby ugotować im coś na drogę - byliśmy już jak rodzina! Z utęsknieniem patrzyliśmy na odjeżdżający autokar ukraińskich przyjaciół, w którym wszyscy płakali i machali.
Podsumowując motyw przyjacielski.
Wyjazd na produkcję był idealną opcja odcięcia się od
wszystkiego co znałam, poznania nowych ludzi, kultur oraz
zwiększenia tolerancji. Zapalił też we mnie ognisko chęci
poznawania ich więcej i więcej! Nic tak nie łączy ludzi jak
wspólne ciężkie chwile, które trwały codziennie, 6 dni w
tygodniu od godziny 7:00, do 17:00...zapraszam dalej.
Nienawidzę ogórków! Czyli o tym jak
dokładnie wyglądała praca na produkcji oraz przy zbiorze.
Traktowano nas jak w wojsku (lekko
mówiąc). To było uczucie, które towarzyszyło mi od pierwszego
przekroczenia progu hali i nie było przyjemne, ale jednocześnie
dość ciekawe. Pierwsze zbiórka. Sprawdzenie czy każdy jest ubrany
w odpowiednie koszulki, czy nie ma kolczyków, czy spodnie nie za
krótkie, paznokcie nie pomalowane. Wyznaczeni kierownicy wrzeszczą
coś po rumuńsku, potem ktoś coś po polsku, potem po niemiecku –
nic nie rozumiem, ale wiem, że muszę udawać że zrozumiałam.
- Ty na linię DOJ!
WTF, co to jest linia „doj”, gdzie
ja mam iść? W końcu znalazłam się przy metalowym korycie
wypełnionym po brzegi posiekanymi ogórkami. Na każdej linii ogórki
miały inne formy i inny schemat wkładania do słoików. Pamiętam,
jak po pierwszej godzinie lekko zadowolona pomyślałam, że w sumie
nie najgorzej się je wkłada i bez problemu wytrzymam tam kilka
tygodni. Po 10 godzinach siedzenia w jednej pozycji zmieniłam
zdanie. Plecy bolały niemiłosiernie, ale zadowolona spojrzałam na
licznik i miałam około 400 spakowanych słoików. Dumna poszłam
wpisać się na listę i wtedy okazało się, że minimalną ilość
jaką trzeba włożyć w 10 godzin to 1800 słoików...WTF?!
To było niewykonalne dla nowego
pracownika, ale zaprawione w boju Rumunki potrafiły zrobić nawet i
więcej! Dzięki nim co chwilę podwyższali normę widząc, że
jednak się da. Byle jak też nie można było pakować, bo ciągle
ktoś kontrolował jakość. Jeżeli jakiś ogórek krzywo
leżał w słoiku, albo o zgrozo waga się nie zgadzała, wtedy odejmowali po
kilka, kilkadziesiąt słoików w ramach kary.
Zarobki były przyznawane, za ilość
przepracowanych godzin. Każdy spędzał tam po 10h dziennie, ale to
wcale nie był wyznacznik tego, że właśnie tyle się
przepracowało. Często na linii coś się psuło i nieraz ogłaszano
kilkugodzinne przerwy, za które nikt nie płacił. Czekałeś jak
ciołek, aż wszystko naprawią i będziesz mógł dalej zarabiać.
Osoby, które nie wyrabiały normy musiały odejmować sobie
przepracowane godziny, tak żeby wyszło w miarę równo z normą.
Przykładowo norma na 10h to 1800 słoików. Pracujesz 10h i włożysz
1400 słoików, więc wpisujesz, że przepracowane godziny to 8.
Można było trochę to naginać, ale osoby totalnie poniżej normy
wylatywały.
Ciężko było wyrabiać normę również
przez to, że co chwilę trzeba było pakować coś w innym
schemacie. Ledwo przyzwyczaiłeś się do wkładania ogórków, a tu
kazali pakować ci paprykę i zawijać ją na ściankach słoika w
idealne spiralki (do teraz mam zboczenie i kupując coś w sklepie
patrzę czy wszystko jest równo ułożone w słoiku). Później
dochodziły coraz to nowsze gatunki papryk, aż w końcu przyszła
ona...JALAPENO. Osoby, które sortowały i
pakowały tą ostrą paprykę dostawały wysypki, czasami miały
poparzone ciało i działy się z nimi przeróżne rzeczy, ale z
czasem wszyscy do wszystkiego się przyzwyczajali.
Osoby pracujące przy zbiorze miały
przerąbane nieco bardziej. Około 5, 6 rano wywozili ich autobusami
w miejsca pracy (czasem nawet do 2h jazdy w jedną stronę), tam
spędzali 10h leżąc na specjalnie przygotowanych leżankach, które
ciągnął traktor. Brzmi jak praca marzeń? Leżysz i jeszcze za to
płacą? 10H w takiej pozycji, z głową i rękami w dół to nic
przyjemnego...zazwyczaj pracy tej chwytali się dzielni Cyganie.
Powrót do domu zajmował również do 2h, więc zostawało jakieś 9
godzin odpoczynku i snu, choć i tak większość osób do późnych
godzin wieczornych zajmowała się integracją, a nie spaniem.
Co dała mi praca w Niemczech?
Dała mi niezłego kopa! Praca tam była
dla mnie jak taka mała szkoła przetrwania. Zawsze miałam świadomość
tego, że mogę po prostu pojechać stamtąd do domu, ale jednak
chciałam sprawdzić samą siebie, no i test zaliczyłam. Z dnia na
dzień było coraz łatwiej. Motywowała mnie pozytywna energia
ludzi, którzy byli tam ze mną oraz przysługujący jeden wolny
dzień w tygodniu, który poświęcałam na zwiedzanie pięknej
Bawarii oraz Austrii. Wydaje mi się, że właśnie tam, przy tych
znienawidzonych ogórkach moja chęć do odkrywania nowych miejsc i
kultur zerwała się z łańcucha. Zarobione pieniądze postanowiłam
wydać właśnie na podróże.
Myślę, że każdy powinien spróbować
takiej roboty. Te ogórki uczą pokory! :D
Powodzenia!
Takie wpisy to czyste złoto! Bardzo dziękuję za włożony trud. 10 godzin na leżąco (chyba wiem jak ta praca wygląda) to masakra, dosłownie masakra... Współczuję
OdpowiedzUsuń